Whit Stillman: dyskretny portrecista burżuazji
Pisząc o Whicie Stillmanie, krytycy często przywołują dwa kultowe nazwiska amerykańskiego kina: Terrence’a Malicka i Woody’ego Allena. Pierwsze, bo dla 62-letniego Stillmana, podobnie jak dla autora Badlands, liczy się nie ilość, lecz jakość – na swoje filmy każe więc nam czekać latami. Drugiego zaś ze względu na typ uprawianej komedii (obyczajowa), snutej intrygi (miłosna) i prowadzonej narracji (przegadana). Łączy ich też umiejętność robienia z miasta równoprawnego bohatera filmu. Tak było w Rytmach nocy (1998), roztańczonej w rytm hitów Everybody Dance i I Am Coming Out pocztówce z Nowego Jorku początku lat 80., i w Metropolitan (1990), gdzie po Upper East Side przełomu lat 80. i 90. po słynnych „balach debiutantek” oprowadzają nas kawalerowie i panny z dobrych domów. Z kolei Barcelonę (1994) Stillman pokazał z perspektywy amerykańskiego emigranta.
Największym osiągnięciem Stillmana bez wątpienia jest to, że potrafi z niezwykłą uczciwością, precyzją i poczuciem humoru, a także ze zjadliwą ironią portretować grupy społeczne i środowiska. Niektórzy zarzucają mu, że koncentruje się na klasie uprzywilejowanej – absolwentach i studentach Ligi Bluszczowej, na yuppies. Ba, bohaterowie Metropolitan (nominacja do Oscara za scenariusz), by się wywyższyć, ukuwają dla siebie nowy akronim: UHB – Urban Haute Bourgeoisie. Ich problemy mogą się wydawać błahe, a napuszone dyskusje – irytujące. Jednak ani w dialogach, ani w sposobie, w jaki są one podawane przez aktorów (Chris Eigeman, Taylor Nichols, Chloë Sevigny), nie ma nawet nuty fałszu.
Jako filmowiec Stillman opowiada piekielnie inteligentnie o czymś, co świetnie zna. Sam jest potomkiem burżuazji. Jego ojciec uczęszczał na Harvardzie do grupy z Johnem F. Kennedym, matka debiutowała na takim balu jak te, o których mowa w Metropolitan, a ojciec chrzestny spopularyzował pojęcie WASP (White Anglo-Saxon Protestant), którym określa się w Stanach wyższą klasę. Pokazane w Barcelonie cienie i blaski życia poza krajem też inspirowane były jego własnymi doświadczeniami – na początku lat 80. mieszkał w Madrycie, a od 1998 roku do 2010 – w Paryżu. W obu przypadkach przyczyną przenosin była życiowa partnerka.
Kobiety grają bardzo ważną rolę zarówno w życiu, jak i w filmach Stillmana. Jego kino to kopalnia wiedzy o obyczajowej przemianie w damsko-męskich relacjach. Kobiece postaci ewoluują: od niesamodzielnej Audrey z Metropolitan, która na bal nie odważy się iść bez „plus jeden”, po śmiałą Violet (Greta Gerwig) z Pannic w opałach (2011), która szkoli kroczące za nią niczym za religijnym guru dziewczęta, by umawiały się tylko z mężczyznami gorszymi od siebie. W końcu poczucie wartości płci przeciwnej tak drastycznie dziś spadło, że kobiety muszą ruszyć facetom na ratunek.
Ratunkiem przed inną współczesną bolączką – identycznymi amerykańskimi filmami – jest kino Stillmana. Tak dalekie od hollywoodzkiej sztampy, jak to tylko możliwe.
Karolina Pasternak